Tajlandia, ferie 2025
Nasza tajska
podróż.
Całość zajęła nam
w sumie 19 dni. Podróż w każdą stronę to
około doba z postojami na lotnisku w Dubaju. Do tego zmiana strefy czasowej…
Można powiedzieć,
że wróciliśmy z przyszłości, ponieważ w Tajlandii jest aktualnie rok 2568. 😉
W kraju Tajów w
praktyce używa dwóch kalendarzy: gregoriańskiego oraz buddyjskiego. Ten drugi
zaczyna liczyć lata od śmierci Buddy (rok 543 przed Chrystusem).
Na Półwyspie Malajskim,
na którym spędziliśmy większość czasu są dwie pory roku, sucha i deszczowa. Od
listopada do marca trwa pora sucha i jest to szczyt sezonu turystycznego. Mimo,
że nie powinno już padać, podczas naszej podróży padało prawie codziennie, ale
był to ciepły, choć intensywny deszcz.
Na miejscu zorientowaliśmy
się, że zdecydowana większość naszego urlopu miała miejsce w strefie zagrożonej
tsunami. 26 grudnia 2004 roku fala tsunami dotarła do wybrzeży Tajlandii, w której
zginęło 8 tys. osób. Potężne trzęsienie ziemi, które miało miejsce na Oceanie
Indyjskim zabiło wówczas ponad 220 tys. osób z różnych państw. Na miejscu dziś
są wskazane strefy ewakuacji tsunami, na każdej wyspie czy lądzie co kawałek są
tabliczki, gdzie udać się w razie zagrożenia. Dzisiaj Tajlandia ma jeden z
najnowocześniejszych systemów ostrzegania przed tsunami. Zgodnie z
informacjami, które są obecnie dostępne istnieje jakieś 10% szans na
wystąpienie niszczącego tsunami w ciągu najbliższych 50 lat. Zagrożenie to
klasyfikowane jest jako średnie.
Półwysep
porastają wilgotne lasy równikowe. Występują plantacje kauczukowca i palmy
kokosowej. Plantacje kauczukowca mieliśmy okazje zobaczyć podczas naszych wypraw
skuterem. Ciekawe dla nas też były pola ananasów, czy wszechobecne drzewa z
pysznymi bananami.
Czas pobytu w Tajlandii
ograniczyliśmy 3 bazami noclegowymi: pierwsza w Ao Nang, druga w Bangkoku, a trzecia - na wyspie Koh Lanta.
Z perspektywy
kilkunastu dni po podróży możemy uznać, że czas był intensywny i zdecydowanie
moglibyśmy eksplorować ten teren zdecydowanie dłużej i spokojniej, a nie tylko
wpadając czasami w jakieś miejsce i je „odhaczając”
na naszej liście podróżniczych wyzwań. Zdajemy sobie sprawę, że tylko liznęliśmy
Tajlandię i kulturę konkretnego terenu, np. tam, gdzie byliśmy zdecydowana większość mieszkańców
to muzułmanie.
Na pewno do
Tajlandii wrócimy, tym razem bardziej w głąb lądu. Ale to w przyszłości 😉.
Do Tajlandii chcieliśmy polecieć od dwóch lat. W końcu w lutym 2024, podczas spotkania z kuzynem i jego żoną, podjęliśmy decyzję 😁.
Loty kupiliśmy w maju. Wygrała opcja FlyDubai z Warszawy do Krabi z przesiadka w Dubaju. Taryfa flexi, z możliwością rezygnacji za opłatą 200zl za bilet, wyniosła nas 10000zł za 3 osoby. W tej cenie dostaliśmy bagaż rejestrowany, zarezerwowane miejsca i posiłek 😉. Loty trwały po ok. 6 godzin każdy. Stopover w jedną stronę wyniósł 5 godzin, z powrotem ponad 11h. Na lotnisko Chopina dostaliśmy się pociągiem z Gdańska do Warszawy Centralnej, a następnie autobusem nr 175 bezpośrednio przed drzwi terminala. Wylot mieliśmy o 20.35 w niedzielę, a w Krabi byliśmy o 19.50 w poniedziałek. Z lotniska wzięliśmy taksówkę za 1200 batów (nie wspomniałem, że w sumie było nas 12 osób - 8 dorosłych i 4 dzieci) do naszego hotelu Orange Resort w AoNang. Był to skromny, ale czysty hotelik, codziennie sprzątany, z uzupełnianą wodą, świeżym śniadaniem z pobliskiego baru i miłą obsługą.
Po przyjeździe udaliśmy się na Landmark Night Market, żeby coś przekąsić. Szału nie było, ale chyba dlatego, że to bardzo skomercjalizowane miejsce. Mimo zmęczenia spać poszliśmy dość późno, ale nie ma się co dziwić, w Polsce była dopiero późna godzina popołudniowa, więc nasze zegary biologiczne wiedziały lepiej.
Dzień 1
Po zjedzeniu śniadania poszliśmy na plażę gdzie wynajęliśmy łódkę za 2200 batów, aby popłynąć na Railay Beach (cena w obie strony). Płynęliśmy tradycyjną tajską łodzią z długim ogonem. Dziób każdej łodzi ozdobiony jest wiankami oraz wstążkami. Wg wierzeń tubylców mieszka tam duch łodzi, jest to miejsce święte i należy ten fragment łodzi traktować z szacunkiem. Na początek chcieliśmy zobaczyć najpiękniejsze plaże znajdujące się w pobliżu. Spędziliśmy tam trochę czasu. Niektórzy się opalali, my zaś z Łucja i parą znajomych (Iwonka i Tomek) poszliśmy na punkt widokowy. Niestety okazało się, że wejście jest bardzo strome i śliskie, a w dodatku trzeba wspomagać się linami, więc po 10 minutach walki odpuściliśmy. Idąc dalej na Railay East Beach po drodze mijaliśmy jaskinię Pra Nang z podarunkami rybaków dla hinduskiej księżniczki - wizerunkami fallusa, swoista świątynia gdzie tubylcy prawdopodobnie modlą się o płodność. Wrócić do reszty ekipy chcieliśmy brzegiem morza. Z powodu przypływu woda sięgała na kilkadziesiąt cm, ale szliśmy, aż okazało się że to ślepy zaułek i trzeba było zawrócić i pójść tak jak przyszliśmy. Po zjedzeniu lunchu poszliśmy na malowniczą plażę Tonsai. Przejście z jednej plaży na drugą jest ścieżką po klifie. Momentami trzeba wspomagać się linami. Droga zajmuje ok 20 minut, nie jest bardzo trudna, ale momentami trzeba uważać. Na szlaku oczywiście witały nas małpy. Dużo spokojniejsze miejsce, ale ponieważ nie mieliśmy już zbyt wiele czasu bo zbliżał się wieczór, musieliśmy wracać na Railay Beach, skąd Longtail Boat zabrała nas do AoNang. Ostatnie łódki wypływały o 19.
Dzień 2
Środę planowaliśmy zacząć od masażu, ale ponieważ zaspaliśmy - zmiana czasu, podróż i siedzenie do późna 😅 - pierwszą aktywnością była, zakupiona już w Polsce, kąpiel ze słoniami w pobliskim sanktuarium. Transport odebrał nas z hotelu o 12.30. Całość trwała 1,5 godziny. Na miejscu było małe wprowadzenie, wszystko w języku angielskim. Z ciekawostek pamiętam, że słonie żyją 70-80 lat, niektóre do 100 - podobnie jak ludzie. Dorosły 🐘 waży 4 tony, to trochę więcej niż człowiek 😅. Słonie nie jedzą mięsa. Dziennie zjadają 10% masy swojego ciała i jedzą przez cały dzień. Na dobę wypijają ok 100 litrów wody. W dżungli żyje 4400 dzikich słoni. Słonie są dość samolubne, nie lubią się dzielić. Do spania każdy ma swój namiot. Potem podchodziliśmy karmić słonie jakimiś kijkami, chyba bambusem, żeby poznały nasz zapach. W sumie było 5 słoni. Po karmieniu przeszliśmy do stawu, w którym miała miejsce kąpiel. Musieliśmy ubrać śmierdzące buty, ale jakoś daliśmy radę… Ekipa obsługująca robiła nam mnóstwo zdjęć, które na koniec dostaliśmy na maila ;). Po kąpieli w bajorku podeszliśmy pod słoniową instalację natryskową. Za często nie mogą z niej korzystać bo swędzi ich skóra, ale najwyraźniej lubią tę formę chłodzenia, bo jeden 58-latek chwycił wąż, wlewał siebie wodę do trąby, a następnie polewał grzbiet, cwaniaczek 😁. Generalnie słonie myją się wodą z oceanu, w słodkiej wodzie biorą prysznic. Następnie mogliśmy się przebrać i wziąć prysznic, już taki dla ludzi 😅. Potem były słodkie i owocowe przekąski oraz napoje (na marginesie, w Tajlandii nie żałują nigdzie butelkowanej wody). Jak siedzieliśmy pod wiatą spadł ulewny deszcz. Trwało to 15 minut - doskonałe wyczucie czasu!Po powrocie i krótkim odpoczynku w hotelu wybraliśmy się do Świątyni Tygrysa - Wat Tham Suea. Jest to buddyjska świątynia na szczycie góry, na którą wchodzi się pokonując 1260 schodów.
Wejście zajęło nam niecałą godzinę. Dzieci spisały się na medal 😃. Po krótkim pobycie na górze, gdzie każdy wykonał serię przepięknych zdjęć, nie czekając na zachód słońca, rozpoczęliśmy schodzenie. To była bardzo dobra decyzja, bo wkrótce zaczęło się ściemniać i ostatnie osoby schodziły w zupełnym mroku. Z ciekawostek, na trasie napotkaliśmy małpy, które w drodze powrotnej zagrodziły nam przejście i żeby je ominąć, trzeba było rzucić coś słodkiego, za czym mogły pobiec. Prawie u podnóża przeleciała nam nad głowami chmara nietoperzy, więc szczególną uwagę trzeba było zwrócić, aby dziewczynki nie ściągały czapek, bo wszystkie mają długie włosy, z których ciężko wydostać wplątanego nietoperza. Gdy już siedzieliśmy na ławce na dole jedna z małp rzuciła się na żonę kuzyna, aby wyrwać jej loda. Kuzynka wyrzuciła go na szczęście i udało się jej wyjść z tej niekomfortowej sytuacji bez zadrapania. Gdy zeszli ostatni ruszyliśmy przed 20 do hotelu taksówką, która czekała na nas w czasie naszej wyprawy.
Dzień 3
Trzeciego dnia chcieliśmy popłynąć w jakieś bardzo ładne miejsce. Wybraliśmy wyspę Hong. Niestety jak podeszliśmy do punktu oferującego rejsy, było już dość wietrznie i powiedziano nam, że nie możemy płynąć tradycyjną łodzią ze względu na bezpieczeństwo. Tomek zadzwonił do biura, w którym rano rezerwowali rejs na Phi Phi na sobotę i udało nam się znaleźć łódź. Ze względu na fale nie było jednak wyjścia i zamiast “longtaila” musieliśmy wziąć “speedboat”. Wypłynęliśmy zatem ok 12. Na trasie podpłynęliśmy na 2 piękne miejsca, a następnie wysiedliśmy na głównej plaży wyspy Hong. Było przepięknie i bardzo gorąco. Chwilę padało, ale to nie przeszkodziło nam w wypoczynku. Oprócz kąpieli i leżenia część z nas udała się również na punkt widokowy, gdzie na jednej z platform po drodze znajdował się punkt ewakuacyjny w razie tsunami. Trzeba bowiem pamiętać, że te rejony Tajlandii (Półwysep Malajski) znajdują się w strefie sejsmicznej Oceanu Indyjskiego. Zdjęcia z punktu widokowego wyszły niesamowite. Na wyspie mieliśmy być do 17, ale ze względu na wzmagający się wiatr zebraliśmy się pół godziny szybciej i to była chyba najlepsza decyzja ever 😁. Powrotny rejs był po takich falach, że wytrzęsło nas niesamowicie. Dzieci musieliśmy trzymać na motorówce naprawdę mocno. Na szczęście sternik choć młody, był bardzo doświadczony i dowiózł nas bezpiecznie do celu 👍.Po powrocie do hotelu poszliśmy jeszcze na basen, a potem przekąsić coś do, jak się okazało, właściwego AoNang. Przy głównej plaży w tej dzielnicy promenada sklepów przypominała bardziej Sopot niż Tajlandię, więc ja osobiście cieszę się, że wybraliśmy nocleg w spokojniejszym miejscu.
Dzień 4
W piątek wypożyczyliśmy skuter. Łucja jechała z przodu, ja kierowałem, a Iza siedziała za mną. Pojechaliśmy ok. 30 minut nad rzekę (niestety nie ma angielskiej nazwy) gdzie wypożyczyliśmy kajaki i mogliśmy popływać wśród tajskiej roślinności. Można było też się tam wykąpać. Po drodze zacumowaliśmy przy barze. Chcieliśmy zamówić lody i parzoną kawę, ale okazało się, że nie ma prądu. Co więcej taras, na którym odpoczywaliśmy nie spełniał żadnych zasad BHP. W Polsce takie numer by nie przeszły. Wracając z kajaków zajechaliśmy nad jezioro Nong Thale i zdecydowaliśmy, że spróbujemy trekkingu na Dragon Crest Mountain. Wybierając trasę otrzymałem ostrzeżenie, że miejsce będzie zamknięte od 14.00, ale wydało się nam to mało prawdopodobne. Dojechaliśmy na 14.30 i niestety strażnik parku już nie wpuszczał, ponieważ trasa w dwie strony zajmuje 4-5 godzin. Ogólnie w Tajlandii wydają się bardzo restrykcyjni w kwestii przepisów. Co więcej, jak spotkaliśmy ludzi, którzy właśnie schodzili powiedzieli nam, że to jest trasa ma porządne obuwie i raczej nie dla dziecka. Trochę zawiedzeni wróciliśmy do hotelu, ale sama przejażdżka skuterem była niezłą frajdą.
Dzień 5
W sobotę wybraliśmy się w zaplanowany wcześniej rejs na wyspy Phi Phi. Ci, którzy słyszeli co nieco o Tajlandii wiedzą, że jest to atrakcja top of the top. Niestety nasze doświadczenie pozostawiło niedosyt… Rozpoczęliśmy od Maya Bay, gdzie kręcono film “Błękitna Laguna”. Niestety przez rosnącą popularność na plażę przypływa mnóstwo statków z niezliczoną ilością turystów. Wymuszony jest ruch po kładkach gęsiego, a na samej plaży ciężko znaleźć wolna lukę żeby zrobić zdjęcie z zatoką w tle. Co więcej obowiązuje tutaj zakaz kąpieli, a jak ktoś wejdzie głębiej niż do kolan, strażnicy od razu przywołują do porządku. W naszym odczuciu zatem miejsce mocno przereklamowane. Stąd popłynęliśmy w kilka innych punktów, jak np. Monkey Bay, ale nie wysiadaliśmy, bo chcieliśmy dłużej poplażować na głównej plaży największej z wysp Phi Phi. Niestety okazało się obie plaże pierzei są raczej portem dla łódek niż miejscem do kąpieli, a centrum wyspy to komercyjne centrum zakupowe i gastronomiczne. Na wyspie jest punkt widokowy, na który jednak z braku czasu nie udało mi się wejść. Najlepszym punktem wycieczki był przystanek na środku trasy, gdzie mogliśmy popływać z maskami i rurkami podziwiając piękne kolorowe rybki. Stamtąd chcieliśmy płynąć jeszcze w jakieś miejsce, ale przy Bamboo Island zauważyliśmy, że zbliża się burza, więc postanowiliśmy wracać do portu. To była dobra decyzja, bo już w drodze zaczęło lać, ale udało nam się wrócić bez niepożądanych przygód.
Dzień 6
W niedzielę wybraliśmy się na mszę świętą o godzinie 10.00 do kościoła p.w. św. Agnieszki. Większość z niej była po angielsku, jedno czytanie i pół kazania po tajsku. Chyba nic dziwnego, bo większość zgromadzenia nie była lokalna. Po mszy wszyscy zostali zaproszeni na lody i solidnie przekąski z ryżem. Były przepyszne. Poznaliśmy też dwóch Polaków, którzy pracują w Tajlandii od dłuższego czasu. Po powrocie do hotelu i przepakowaniu, wybraliśmy się skuterem do Hot Stream Waterfall i Emerald Pool. Niestety po drodze dwa razy złapał nas deszcz. Za pierwszym razem przeczekaliśmy ulewę pod dachem przez co straciliśmy ponad 20 minut, za drugą mnjechalismy w deszczu i zmokliśmy. Ze względu na ograniczenie czasowe - ostatnie wejście do Emerald Pool jest o godz. 15 - zdecydowaliśmy jechać najpierw na wodospad. Przemarznięci doceniliśmy kąpiel w gorącej wodzie. Było naprawdę niesamowicie. Myślę, że w upalny dzień taka atrakcja nie zrobiła by na nas wrażenia. Spędziliśmy tam trochę czasu, a ponieważ było późno i byliśmy zmęczeni podróżą na skuterze w kapryśnej pogodzie odpuściliśmy dalszą jazdę do Emerald Pool i na spokojnie wybraliśmy się w drogę powrotną do AoNang.
Dzień 7
Bangkok
Rozpoczęliśmy przygodę z Bangkokiem. Wcześnie rano wylecieliśmy z Krabi liniami AirAsia, aby już przed 10.00 wylądować w stolicy. Lotnisko BKK okazało się całkiem spore, ale poszło nam sprawnie. Dojazd do centrum szybki i tani. Koszt autobusu S1 to tylko 60 batów za osobę. Tym razem wynajęliśmy bardziej luksusowy hotelik w samym centrum w cenie 590zł za dwie doby dla 3 osób ze śniadaniem. Bangkok jest 21-ym co do wielkości miastem na świecie. Ma 5,6 mln mieszkańców, a cała aglomeracja ok. 15 mln. Jadąc na miejsce (przystanek Khao San Road) mijaliśmy liczne zapuszczone budynki przemieszane ze “szklanymi domami”. Dojechaliśmy w niecałą godzinę.
Dojście do hotelu było lekkim szokiem. Brud i smród małych uliczek oraz kanałów wodnych był uderzający. Na szczęście hotel Chillax okazała się bardzo ładnym miejscem. Zarówno pokoje jak i basen bez uwag. Lokalizacja - 30 minut pieszo do centrum. Po lekkim odświeżeniu wyszliśmy zwiedzać. Na pierwszy punkt wybraliśmy pałac królewski. Musieliśmy kupić spodnie i narzutkę bo nawet mężczyźni nie mogą wchodzić w krótkich spodenkach. Pospacerowaliśmy trochę na zewnątrz, a następnie wybraliśmy się do Świątyni Odpoczywającego Buddy - Wat Pho. Po drodze zaszliśmy do Bangkok City Pillar Shrine. To mała świątynia, gdzie według buddystów mieszka duch miasta. Wat Pho zwiedziliśmy dość szczegółowo, wchodziliśmy do jednego budynku po drugim, gdzie znajdowały się posągi bóstw w różnych odmianach. Byliśmy tam ok 1,5 godziny, a dalsze plany zwiedzania zniweczył trochę deszcz, więc wróciliśmy do hotelu, żeby skorzystać jeszcze z kąpieli. Basen znajdował się na 6 piętrze i roztaczał się stamtąd piękny widok na nowoczesne budynki w poprzeplatane starymi zabytkami. Wieczorem poszliśmy na Khao San Road, która jak się okazało jest bardzo blisko naszego zakwaterowania. Jest to miejsce, które przyciąga turystów z całego świata, oferując szeroki wybór rozrywek, zakupów czy jedzenia. Na Khaosan Road można poczuć pulsującą energię tego miasta i poznać kulturę Tajlandii. Jest to miejsce tętniące życiem chyba przez całą dobę. Oprócz knajpek i stoisk można tam było kupić pieczone robaki, skorpiony i pająki. My jednak nie odważyliśmy się spróbować. Czytaliśmy, że jest to ulica, która o każdej godzinie wygląda inaczej, ale nie mieliśmy aż tyle czasu żeby to weryfikować. Mówi się, że ma przynajmniej 5 odsłon w czasie jednej doby. Co prawda, kolega raz wyszedł sam trochę później to dostał propozycję masażu z bumbum, ale powiedział , że tajski mu wystarczy 😅
Dzień 8
Wtorek rozpoczęliśmy od pływania w basenie. Cieszyliśmy się panoramą miasta w świetle dnia 😁. Około południa ruszyliśmy w kierunku Wat Arun, zaliczając po drodze świątynię ze słynną czerwoną “huśtawką” z drewna tekowego - Wat Suthat. Świątynia Świtu nas nie zawiodła. Przy wejściu są liczne sklepiki, gdzie 150 batów można wypożyczyć tradycyjne stroje. Łucja i Basia bardzo chciały poczuć się jak tajskie księżniczki więc się przebrały. Piękna architektura pozwoliła nam na dziesiątki ujęć. Od strony rzeki, obok przystanków komunikacji wodnej, z których chcieliśmy skorzystać żeby popłyną do China Town, znajduje się teren zielony. Tam łapiąc chwilę oddechu zrobiliśmy jeszcze kilka zdjęć i wtedy zaczepił nas lokalny fotograf pytając czy może dziewczynkom zrobić sesję, tak go zauroczyły 😃. Zdjęcia wyszły piękne, a my dostaliśmy je potem na maila. Pożegnaliśmy się i poszliśmy oddać stroje, a już po chwili ten człowiek nas dogonił mówiąc, że zapomniał nam dać voucher do restauracji na 3000 batów. Oczywiście skorzystaliśmy z upominku i zmieniliśmy swoje plany. Przepłynęliśmy na drugi brzeg. Zaprowadził nas do tej restauracji i zarekomendował jedzenie. Spróbowaliśmy tam wielu nowości, w tym np. zupy kokosowej i PadThai z mięsem kraba. Tak się rozpędziliśmy, że jeszcze musieliśmy dopłacić, ale to dlatego, że wzięliśmy za dużo dań, bo ogólnie w Tajlandii jest naprawdę tanio. Bo obfitym posiłku wyruszyliśmy jeszcze na spacer do chińskiej dzielnicy. Nie zatrzymywaliśmy się tam jednak. Przeszliśmy tylko główną arterię z mnóstwem stoisk street food i wyruszyliśmy w drogę powrotną do hotelu.
Dzień 9
W środę mieliśmy relaksować się na basenie, jednak większość ekipy chciała jeszcze coś zobaczyć więc po śniadaniu wyruszyliśmy do Samut Sakhon, aby stamtąd udać się na rynek wodny i kolejowy, a następnie wrócić prosto na lotnisko. W tym celu wzięliśmy taksówki. Pierwszy punkt do którego się wybraliśmy to taka wieża - świątynia, którą opasa wizerunek smoka. Na miejscu mniszki przyjmują intencje, żeby modlić się za odwiedzających. Weszliśmy betonową pochylnią na samą górę, skąd roztaczał się piękny widok na okolicę. Następnie pojechaliśmy na Water Market. Nie był to jednak dobry pomysł bo mieliśmy mało czasu, żeby zdążyć na przejazd ostatniego pociągu na Railway Market. Część ekipy wzięła jedną łódkę, żeby zobaczyć ten ryneczek, ale okazało się, że opłynięcie go zajmuje prawie pół godziny i po drodze było bardzo nerwowo. Ponadto nie wzięli jednej osoby po powiedzieli, że to za dużo osób. Co więcej jest to miejsce wyjątkowo komercyjne, zrobione tylko pod turystów, co oznacza, że ceny są tu bardzo wygórowane. Ostatecznie po szybkim, pełnym emocji, przepłynięciu ryneczkowych kanałów z przybrzeżnymi sklepikami, wróciliśmy do przystani i pędem pognaliśmy na Railway Market. Zajechaliśmy tam kilka minut przed 14.30. Przeszliśmy kawałek torami, a po niedługim czasie nadjechał pociąg. Gdy przejeżdża pomiędzy obustronnymi stoiskami trzeba się bardzo ścisnąć. Doświadczenie trochę przerażające, bo pionowa ściana pociągu przejeżdża przez kilkadziesiąt sekund 20-30cm przed nosem, można powiedzieć, że prawie po palcach…Na plus dla tego ryneczku trzeba oddać to, że było tam bardzo tanio. Po małych zakupach ruszyliśmy na lotnisko i wróciliśmy do Krabi. Stamtąd, zamówioną wcześniej taksówką, której właściciel przechował nam duże bagaże, dostaliśmy się na wyspę Lanta. Podróż trwała ponad dwie godziny, bo na Koh Lantę jest około 100km, a ponadto trzeba skorzystać z przeprawy promowej. Na miejsce dotarliśmy po 22.00, w sam raz żeby wypocząć 😅
27 lutego - 4 marca (ostatnie 6 dni)
Koh Lanta
Koh Lanta to tak naprawdę dwie wyspy połączone mostem: Koh Lanta Noi oraz Koh Lanta Yai. My byliśmy na tej drugiej. Nocleg mieliśmy w dwóch hotelach. Większość z nas znajdowała się w prowadzonym przez muzułmańską rodzinę Veranda Lanta Resort. Bardzo życzliwi ludzie - na miejscu dowiedzieliśmy się, że będziemy mieli śniadania w cenie. Co ciekawe, jajka i banany mieli własne. Bardzo smaczne! Wszystko załatwialiśmy przez nich, pranie, skuter, wypożyczenie samochodu.
Pierwszego dnia na wyspie postanowiliśmy zrobić dzień odpoczynku. Po śniadaniu przespacerowaliśmy się do Martyny i Bartka do Moonlight Bay Resort. Spędziliśmy z nimi większość dnia. Dzieci się bawiły, a my rozmawialiśmy i skorzystaliśmy z kąpieli w basenie i morzu. Podziwialiśmy też piękne gwiazdy i delektowalismy się szumem morza, bo mieli domek bezpośrednio przy plaży. Miejsce piękne, chociaż wiadomo drogie, ale godne polecenia. My moglibyśmy tu spędzić tylko 2-3 dni np. z okazji rocznicy ślubu😅. Uwielbiamy bardziej aktywny wypoczynek.
Drugiego dnia wzięliśmy skuter i pojechaliśmy do parku narodowego Mu Ko Lanta. Znajduje się tam latarnia morska i piękna plaża. Tego dnia było bardzo gorąco. Po kąpieli poszliśmy na przyrodniczą ścieżkę po małej dżungli, gdzie znajduje się wiele roślin i drzew charakterystycznych dla tego regionu. Po drodze napotkaliśmy małpy, ale byliśmy przygotowani - uprzedzono nas żeby mieć w ręku kije, to nas nie zaatakują. Muszę przyznać, że piękne były te drzewa, które tam rosną. Cała trasa zajęła nam ok. dwóch godzin, bo było sporo schodów, wzniesień czy lin podczas zejścia. Mieliśmy jeszcze w planie udać się na wodospad, ale ze względu na upał (ok 38 stopni) postanowiliśmy przełożyć tą aktywność na drugi dzień. W perspektywie takiego upału skuter okazał się idealnym transportem dla naszej trójki. Podmuch wiatru na jednośladzie był ratujący. Wieczorem pojechaliśmy jeszcze na Walking Market na północy wyspy, gdzie mnogość stoisk oferuje piękne, tanie ubrania i nie brakuje lokalnego, ulicznego jedzenia.
Tak jak ustaliliśmy, w sobotę wybraliśmy się prawie całą ekipą nad wodosoad. Na miejsce idzie się z przewodnikiem ok. 40 minut trasą przez strumyk. Po drodze mijaliśmy różne przykłady fauny i flory, bo to kolejna ścieżka, która wiedzie przez dżunglę. Przewodniczce udało się pokazać nam jadowitego węża i pająka. Było też sporo nietoperzy w jaskini i niesamowite drzewa, na które naciekły skały. Niektóre z nich mają ponad 1000 lat. Przy wodospadzie, który ze względu na porę suchą nie był okazały, zrobiliśmy piękne ujęcia. Ogólnie miejsce bardzo urokliwe, a ze względu na spacer w gąszczu i przez wodę temperatura była przyjemniejsza. Tylko dzieci za bardzo hałasowały, ale taki urok 😛. Wracając po drodze zajechaliśmy do Old Town na Koh Lancie. Ładne miejsce i niedrogie rzeczy, ale starym miastem bym tego nie nazwał 😅. Jest tam molo i restauracyjki od strony morza częściowo na palach, pod które w czasie przypływu wlewa się woda. Na tarasach restauracyjek miejsca na “ Instagramowe zdjęcia “ na huśtawkach. :)
W niedzielę wypożyczyliśmy samochód, żeby o 7.30 wyruszyć do AoNang na mszę świętą. Czekaliśmy w kolejce na prom, więc cała droga zajęła nam ponad 2,5 godziny, ale na szczęście ksiądz zaczął 10 minut później więc byliśmy na styk. Po mszy porozmawialiśmy z dwoma Polakami, jeden z nich wydzierżawił tam działkę, wybudował dom i się osiedlił. Inspirujące! Chociaż nie chcielibyśmy tak na stałe mieszkać daleko od wszystkiego i wszystkich… Potem pojechaliśmy jeszcze na uliczkę ze sklepami w centrum AoNang, ale było tak gorąco, że chodzenie nie sprawiało przyjemności. Ponadto już drugą niedzielę doświadczyliśmy, że sporo lokali było zamkniętych. Ciekawe… Następnie zajechaliśmy na Shell Cemetery, ale poza tablica informacyjną,że te relikty mają 15 mln lat, nie udało na się znaleźć , gdzie dokładnie trzeba przejść, żeby je zobaczyć. Muszę zaznaczyć, że dzień szybciej zaczął się Ramadan, więc może to przeorganizowało pracę niektórych, zwłaszcza, że te rejony są w większości zamieszkałe przez muzułmanów. Spieszyliśmy się też bardzo, żeby zdążyć na drugie podejście do Emerald Pool więc odpuściliśmy. Tym razem na szmaragdowe jeziorko zdążyliśmy, choć też na styk. Schłodziliśmy się w tym ciekawym miejscu, do którego woda napływa strumykami, a następnie poszliśmy jeszcze nad Blue Pool. Ta trasa znowu była w gąszczu przepięknej flory. Rozglądaliśmy się też uważnie czy nie zbliżają się jakieś niebezpieczne zwierzęta. Na miejscu okazało się, że błękitne jeziorko ma na środku źródełko, z którego cały czas bulgocząc wydostaje się woda o temperaturze 30-50°C. To ona zasila Emerald Pool. Nacieszywszy oczy ruszyliśmy w drogę powrotną do samochodu i następnie na Koh Lantę. Wieczorem zaś pojechaliśmy jeszcze raz do Old Town uzupełnić zakupy i potem spotkać się ze wszystkimi na małe co nieco na Walking Market.
Ostatnie dwa pełne dni zostały przeznaczone na wypoczynek. Korzystaliśmy z naszego basenu i plaży. Trochę opalaliśmy się, chociaż Iza jeszcze po powrocie kilkakrotnie wypominała mi, że za mało było leżenia na słońcu 😁. No cóż wypoczynek był głównie aktywny. Przyznam szczerze, że chociaż trochę było mi żal, że nie skorzystaliśmy jeszcze z jakiejś atrakcji, typu rejs na kolejną wyspę, dobrze wspominam ten spokojniejszy czas. Udało mi się nawet przeczytać książkę 😋.
Powrót do domu rozpoczęliśmy o 8 rano. Taksówka zabrała nas (rodziny z Polski) spod hoteli. Lot mieliśmy o 12.00. Wszyscy oprócz Łucji trochę pospali.
Na podsumowanie krótkie stwierdzenie: Naprawdę warto lecieć do Tajlandii!
Ogólnie o Tajlandii
Jest tu naprawdę tanio. Poniżej kilka przykładów. Danie obiadowe typu PadThai, czy Yellow noodle with chicken można dostać od 80 batów. Doświadczyliśmy też zasady, że im brzydziej w lokalu lub okolicach, tym smaczniej 😅. Fakt, czasami musieliśmy sami wycierać stół…
Lepiej nie zamawiać pizzy - kosztuje min. 250 batów i zazwyczaj nie powala. Najlepiej korzystać z tego co lokalne, i tak, zmieniając branżę, godzinny masaż tajski zaczynał się od 300 batów, co w porównaniu z cenami w Polsce oznacza pięciokrotną przebitkę. Wypożyczenie skutera na dzień to koszt 250 batów, z kolei benzyna jest prawie o połowę tańsza, co w zestawieniu z innymi cenami wychodzi dość drogo. Wypożyczenie auta na dobę wynosiło 1200 batów, więc nie jakoś specjalnie tanio, ale co ciekawe, nikt nie pytał czy mamy międzynarodowe prawo jazdy. Pranie ubrań - 40 batów od kilograma, z czego chętnie skorzystaliśmy i wróciliśmy do domu praktycznie bez prania😋.














Komentarze
Prześlij komentarz